(1914—1995)
Ile może zrobić dla swego miasta pojedynczy człowiek, jeśli bardzo chce? Dużo, bardzo dużo. Świadczy o tym całe życie inżyniera Mariana Pajączkowskiego. Urodził się w Brzeźnicy; miał zaledwie trzy lata, kiedy po śmierci ojca matka wraz z dziećmi przeprowadziła się do Skawiny. Podobno mały Marianek płakał wniebogłosy, gdy go wynoszono z pustego już domu rodzinnego… Ale prędko zadomowił się w Skawinie.
Tutaj chodził do szkoły powszechnej, czyli podstawowej. Mieściła się ona w tym samym budynku przy ul. Żwirki i Wigury, który obecnie służy za siedzibę Poradni Pedagogiczno-Psychologicznej, tylko że wtedy był to parterowy domek z małą werandą od ulicy. Za szkołą, w kierunku Radziszowa, znajdowała się „Targowica”, rozległy plac otoczony przybitymi do słupków grubymi balami okorowanego drzewa. W czwartki na „Targowicy” handlowano zwierzętami domowymi. Do bali przywiązywano wystawione na sprzedaż konie, krowy, kozy i owce. Przez pozostałe dni tygodnia „Targowica” była świetnym terenem rekreacyjnym; można było gimnastykować się i trenować równowagę na ogrodzeniu, można było grać w piłkę, biegać i kryć się, bo na „Targowicy” stało coś w rodzaju małej, zadaszonej altanki, w której w deszczowe dni placowy pobierał opłaty, oraz malutki, ośmioboczny domek (uwieczniony później na jednym z obrazków Ludwika Lipowczana). Można było przebiegać między tymi budowlami w pozycji skulonej, można było zapuścić się kawałek dalej i szukać kryjówki w krzakach. Niestety, dzwonek ogłaszający koniec pauzy, kończył najlepszą nawet zabawę. Po wielu latach, gdy Skawina zmieni całkowicie swój wygląd a mały Maniek zostanie tatą i dziadkiem, jego wspomnienia pozwolą następnym pokoleniom wyobrazić sobie dawne życie dzieci z naszego miasta.
Po skończeniu szkoły powszechnej Marian uczył się dalej w Krakowie, dojeżdżając pociągiem. Zabierało to sporo czasu, ale chłopak był świetnie zorganizowany. Zawsze zdążył odrobić lekcje, porozmawiać z mamą i siostrą, i jeszcze spotkać się z kolegami. Ba, nawet w jasełkach brał udział! Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX w. jasełka przygotowywała młodzież dojeżdżająca do krakowskich szkół lub ucząca się rzemiosła w Skawinie. Organizatorką i reżyserką całości była siostra Wacława, przełożona skawińskiego domu Sióstr Służebniczek NMP. Wspierał ją trochę Jan Stefan Lisowski, który „szefował” stałym amatorski teatrem w mieście. Siostra Wacława pełniła rolę suflera. Jasełka te przedstawiano w szkole w Radziszowie, w Tyńcu (w Gospodzie pod Lutym Turem), w Szpitalu Specjalistycznym im. dra J. Babińskiego w Krakowie, gdzie była piękna sala. Aktorów i rekwizyty wozili furmankami panowie Marian Lupa i Wincenty Skołyszewski. W Skawinie przedstawienia odbywały się w Ochronce i w „Sokole”. Zamiast biletów były wolne datki, zbierane na cele ochronki. W pamięci pana Pajączkowskiego zachowały się również nazwiska niektórych kolegów, również występujących w tych jasełkach: Marysia Osikowa (z domu Kutkówna), Zbyszek Dzikowski, Tadek Łącki, Alojzy Urbanowicz. Marian grał rolę setnika. To wspomnienie również uleciałoby w nicość, gdyby p. Pajączkowski nie podzielił się nim z młodszymi.
Po skończeniu nauk młody absolwent dostał pracę w fabryce Francka. Był to chyba najlepszy zakład pracy w Skawinie: płacono dobrze, dbano o ludzi, pracownicy byli z sobą zżyci. To tam narodził się skawiński ruch turystyczny, który wciągnął także Mariana Pajączkowskiego. Nadal związany był z amatorskim ruchem artystycznym. Możemy go rozpoznać na fotografii z przedstawienia Sznur korali J. S. Lisowskiego. Wciągnął go także Związek Strzelecki i Ochotnicza Straż Pożarna. Skawina wciąż jeszcze była głównie drewniana i zdarzało się, że przy nieco silniejszym wietrze ogień przenosił się z chaty na chatę. Ratowanie ludzi i ich dobytku w takiej sytuacji to święty obowiązek! Zaangażowanie Mariana w sprawy OSP trwało praktycznie do końca życia. Nawet wtedy, gdy z racji wieku nie mógł już być strażakiem, robił dziesiątki pożytecznych rzeczy: zbierał pamiątki, spisywał wspomnienia, pisał artykuły…
Przynależność do OSP okazała się szczególnie pożyteczna w czasie wojny. Jako strażak mógł swobodnie, mimo godziny policyjnej, poruszać się w nocy po mieście. Mógł czasem kogoś ostrzec, czasem przeprowadzić, czasem przenieść coś, co należało ukryć przed okiem okupanta… Zdarzały się momenty bardzo niebezpieczne. Pewnego razu na wartownię OSP wpadł kompletnie pijany niemiecki major i zaczął strzelać. Na szczęście szybko rozbroił go patrol Wehrmachtu i tylko jeden z dyżurujących został ranny.
W latach powojennych Marian Pajączkowski pracował w Krakowskich Zakładach Tytoniowych. Należał do Naczelnej Organizacji Technicznej, stale, systematycznie się dokształcał. Znał dobrze języki obce, więc często wysyłano go służbowo do krajów zachodnich i w czasach, gdy trudno było dostać paszport, często wyjeżdżał do Szwajcarii, Holandii czy Austrii, a że był arcymistrzem Organizacji, zawsze zdążył pogodzić obowiązki służbowe z przywilejami turysty… Ta ciekawość świata zaowocowała też upodobaniem do zwiedzania ojczystego kraju. Działał w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym i Powszechnej Spółdzielni Spożywców, gdzie pełnił rolę przewodnika. Dzięki niemu starsi i młodsi zobaczyli dworki podskawińskie i poznali ich historię, zachwycili się architekturą drewnianą w okolicznych wioskach, pochylili się nad mogiłami bohaterów obu wojen światowych. Podczas wycieczek kilkudniowych zwiedzano Wrocław, Trzebnicę i Gniezno, Kotlinę Kłodzką lub Lublin i Roztocze. Potem, kiedy łatwiej było wyjechać do krajów bloku wschodniego, wyjeżdżano do Niemiec, Czechosłowacji i na Węgry. Nikt nie jest w stanie policzyć ilu ludzi Marian Pajączkowski „zaraził” swą pasją poznawania świata.
Niezmiernie ważną dziedziną jego pracy społecznej była spółdzielczość. Przez kilkadziesiąt lat pracowicie i rozumnie działał w Radzie Nadzorczej PSS w Skawinie, zabiegał o wspólne dobro, o zachowanie i rozwinięcie każdej dobrej tradycji, każdej sensownej formy działalności, jaką spółdzielczość wypracowała przez ponad sto lat swego istnienia. Tego wysokiego pana o mądrym, uważnym spojrzeniu dobrze znali pracownicy PSS i panie domu skupione w Kole Spółdzielczyń, młodzież ze spółdzielni uczniowskich i starowinki, których biedę łagodziły nieco przyznawane co jakiś czas zapomogi. Co roku odbywały się jakieś kursy, na których ochotnicy i ochotniczki nabywali praktycznych, ułatwiających życie umiejętności. Jego pomysłowość, pracowitość i zmysł organizacyjny sprawiły, że w tamtych trudnych czasach PSS stał się nie tylko instytucją handlową, ale także ważną organizacją a społeczną, działającą na różnych polach dla wspólnego dobra.
Osobną kartę w jego życiu stanowi Towarzystwo Przyjaciół Skawiny. To właśnie Marian Pajączkowski podjął pierwsze rozmowy w sprawie założenia organizacji, która zbierałaby pamiątki naszej skawińskiej przeszłości, gromadziła i popularyzowała wiedzę o historii miasteczka, jego kulturze i obyczajach. „Kto nie zna przeszłości, ten nie zrozumie teraźniejszości i nie pokocha swego miejsca na ziemi” — mawiał. Jest więc pan Pajączkowski pomysłodawcą i jednym z głównych założycieli TPS, współtwórcą jego programu i statutu. Marian Pajączkowski był sercem poczynań Towarzystwa. Z kronikarską rzetelnością spisywał dzieje nieistniejących dawno już zakładów pracy, przedwojennych stowarzyszeń i organizacji, opisywał wygląd miasteczka sprzed lat, zwyczaje i obyczaje jego mieszkańców. Do „Informatora” TPS napisał ponad czterdzieści artykułów. „Trzeba to wszystko ocalić od zapomnienia. My odejdziemy, skąd nasze wnuki nabiorą pojęcia o życiu dziadków?” To „ocalenie od zapomnienia” wypełniło mu wiele lat życia. Był prawdziwą encyklopedią wiedzy o naszym mieście. Jego śmierć spowodowała lukę, której do dziś nikt nie zdołał wypełnić.
Marian Pajączkowski zmarł 9 stycznia 1995 r.
autor: Anna Kudela
rysunek: Magdalena Szynkarczuk
Materiał opracowany w ramach współfinansowanego ze środków Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej projektu:
"Skawiniacy w siedmiomilowych butach – jesteśmy z jednej bajki"
